[Poniższy manifest opublikowałem w gorących dniach „powstania przeciw ACTA”. Gorąco wówczas dyskutowany, był częścią ówczesnych wydarzeń. Przeniosłem go z nieistniejącego już mojego bloga w serwisie Tek24.pl, gdzie pierwotnie był opublikowany]
Minister Kultury i Sztuki, p. B. Zdrojewski, oświadczył podobno na konferencji prasowej (cyt. za J. Lipszycem): że problemem dla Rządu jest to, że „nie ma reprezentacji internautów”. To kolejny przykład, że panujący nam ustrój zwany „demokracją przedstawicielską” skompromitował się doszczętnie. Nie ma sensu, żeby się dalej męczył, trzeba go dobić.
Wg Art 4. Konstytucji RP: „1. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu. 2. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.”
Wydarzenia ostatnich tygodni dowodzą niezbicie, że w pkt. 2 należy skreślić słowa „przez swych przedstawicieli lub”, zostawiając tylko „Naród sprawuje władzę bezpośrednio”. Jakich byśmy bowiem przedstawicieli nie wybrali, zawsze będą oni głupsi niż Naród en masse, podobnie jak stu wybitnych naukowców zawsze będzie miało wiedzę mniejszą niż Wikipedia jako dzieło zbiorowe dziesiątek tysięcy autorów.
System demokracji przedstawicielskiej jest archaiczny. Wynaleźli go Rzymianie w czasach, gdy Rzym rozrósł się ponad miarę i nie dało się tam dłużej sprawować władzy wspólnie, jak to było np. w Atenach. Ważna uwaga: kiedy powtarza się za Arystotelesem, że demokracja to najwłaściwszy z ustrojów (bo chociaż w wersji idealnej jest najgorszy, to jednak najtrudniej go zepsuć), to trzeba pamiętać, że nasz dzisiejszy system dla Arystotelesa byłby raczej „Oligarchią Trzydziestu Tyranów”, a nie żadną „demokracją”.
W każdym razie dzisiejszy ustrój republikański jest wynikiem trudności komunikacyjnych. Gdy nie da się (jak w Atenach) zebrać wszystkich na jednym „stadionie narodowym” i wylosować spośród nich reprezentantów (tak! wylosować, nie wybrać!), polegać trzeba na delegatach, będących naszymi „rezydentami” w stolicy, którzy nic nie robią tylko cały czas gotowi są do uchwalania nowych praw.
Owymi zawodowymi delegatami („posłami”, „ministrami”) stają się ludzie specyficzni: niezdolni do niczego innego (bo zajęci całą dobę walką o utrzymanie swojej pozycji będącej jedynym źródłem ich utrzymania i pozycji społecznej) ludzie ci lubią obracać się w środowisku takim jak oni sami. Bo tylko takie środowiska rozumieją.
Dlatego, jeżeli Rząd chce rozmawiać z Narodem, to prowadzi debaty w Sejmie oraz zaprasza władze różnych stowarzyszeń.
To strasznie archaiczny system, którego istnienie nie ma sensu w epoce Internetu, gdy trudności komunikacyjne zanikły. Przypomina mi on system wyboru prezydenta USA, w którym każdy stan wybiera swoich elektorów i to formalnie oni wybierają dopiero prezydenta. To też relikt z czasów, gdy trudno było zorganizować wybory powszechne. Tam jednak system ten nie szkodzi, bo elektorzy potulnie głosują na tego, kogo zobowiązali się wybrać przed wyborami. Wyjątki są bardzo wyjątkowe (0,1%).
Przez kilka lat próbowałem „działać społecznie”, tzn. zakładałem „organizację pozarządową”, czyli Stowarzyszenie Potomków Sejmu Wielkiego, i byłem jego marszałkiem (czyli prezesem Zarządu). Dlaczego to robiłem? Bo wydawało mi się, że to dobrze. Wierzyłem, że w „społeczeństwie obywatelskim” ludzie powinni się organizować. Bo to dobre dla społeczeństwa, dobre dla nas wszystkich. Ale przez cały czas zastanawiałem się: „a po co?” Po co formalizować to, że się znamy, wspólnie coś robimy i chcemy być razem? Jaki jest prawdziwy sens odbywania zjazdów, wybierania władz, pisania sprawozdań…?
Im dłużej to trwało, tym bardziej widziałem, że to nie ma żadnego sensu. Jeżeli stowarzyszenie nie zamierza zajmować się wyłudzaniem pieniędzy podatników (via Rząd, via samorząd, via Unia Europejska itd.) ani też nie odziedziczyło jakiegoś majątku w drodze spadku czy wielkiej darowizny (choć tu raczej miejsce na fundację), to jedynym sensem istnienia stowarzyszenia jest reprezentowanie jakiejś grupy społecznej przed organami państwa.
Powtórzmy: żeby się spotkać, żeby coś wspólnie zrobić, żeby gdzieś razem wyjechać lub urządzić konferencję czy wystawę naprawdę nie potrzeba organizacji w postaci konta bankowego, biura, składek członkowskich, statutu, zarzadu, corocznych sprawozdań finansowych itd. To wszystko można zrobić tak po prostu, ewentualnie korzystając z dużo prostszej formy prawnej, jaką jest działalność gospodarcza osoby fizycznej. Cały „sektor pozarządowy” istnieje de facto tylko dlatego, że władza nie potrafi rozmawiać z obywatelami bez pośredników.
Co właśnie potwierdził minister kultury.
A jak być powinno w epoce Internetu?
Ja się zniechęciłem do budowania stowarzyszenia, które w szczycie liczyło 300 członków. Zamiast tego mam stronę na Facebooku, która ma 3.500 fanów facebook.com/wielka.genealogia.minakowskiego. Mój serwis www.sejm-wielki.pl odwiedza 75.000 osób miesięcznie (unique visitors), a moją książkę (Elita Rzeczypospolitej) prenumeruje więcej członków niż płacących składki w SPSW mimo że miesięczna prenumerata kosztuje tyle, ile roczna składka członkowska w SPSW.
Kiedyś ludzie potrzebowali stowarzyszeń, bo potrzebowali się spotkać raz w roku na Walnym Zgromadzeniu i potrzebowali żeby ktoś wysyłał im papierowe biuletyny. Potrzebowali też, żeby czasem ktoś w stolicy wystąpił w ich imieniu, bo sami mieszkają daleko.
Ale dziś? Dzisiaj wszyscy mają telefony i żeby się umówić nie potrzebują wysyłać papierowego listu z wezwaniem na zjazd, wystarczy do kogoś przedzwonić będąc przy okazji w obcym mieście, by się umówić na spotkanie. Informacji nie wymienia się dziś papierowymi biuletynami, które trzeba wydrukować i opłacić znaczki pocztowe, co finansowane być musi ze składek członkowskich. Dzisiaj wszystkie te działania są robione za darmo, przy użyciu narzędzi internetowych – i to dużo lepiej niż w postaci tradycyjnej.
Dlatego ludzie nie potrzebują już stowarzyszeń.
Czy zatem ludzie potrzebują partii politycznych i reprezentantów w Sejmie? – do niedawna oświadczenie „nie chodzę na wybory” było uważane za postawę anty-obywatelską, wyraz lenistwa, ewentualnie za wyraz buntu przeciw państwu (jak przed rokiem 1989). Teraz jednak to się zmienia. Po tym, jak kolejne partie polityczne pokazywały, że to co robią po wyborach nie ma nic wspólnego z tym, do czego się zobowiązywały przed wyborami coraz więcej osób dochodzi do wniosku, że to, że nie ma na kogo głosować to nie jest wina braku ludzi, ale tego, że cały system jest zepsuty, bo jest przeterminowany i niezdatny do spożycia. Cokolwiek się do niego włoży – też się zepsuje.
Przyczyna, dla której „demokrację bezpośrednią” zastąpiono „demokracją przedstawicielską” ustała. Dzisiaj wszyscy obywatele są zebrani na „zgromadzeniu ludowym”. Tu, w Internecie.
Byłbym zapomniał – w Atenach do udziału w Zgromadzeniu Ludowym dopuszczano tylko tych, którzy przeszli szkolenie obywatelskie. Dzisiejszy Rząd najwyraźniej takowego nie przeszedł, bo nie umie się Internetem posługiwać, a w każdym razie nie rozumie ludzi, którzy tu są. Tak niestety jest, gdy rządzi oligarchia – do władzy nie wprowadza się wtedy ludzi najlepszych, ale swoich zaufanych kumotrów, których kwalifikacje do rządzenia krajem są przypadkowe.
Przejmujemy państwo
Przed czterema laty Piotr „VaGla” Waglowski opublikował na VaGla.pl artykuł „Przejmujemy państwo”. Dzisiaj, gdy już wszyscy w Polsce znają VaGlę widać, że ten manifest zaczyna się realizować.
„My” – to znaczy „obywatele korzystający z Internetu”. Nie: organizacja taka czy inna, ale „ogół obywateli”, czyli „Naród”. Naród, który nie musi się organizować i rozmawiać za pośrednictwem przedstawicieli, bo jest już zorganizowany w Internecie i rozmawia sam ze sobą na bieżąco, bez znaczenia gdzie kto mieszka.
Nadszedł czas, by Naród wywalił z pracy wszystkich swoich przedstawicieli, podobnie jak ludność zorganizowana przez Wikipedię doprowadziła do zwolnienia z pracy mnóstwa redaktorów wydawnictw encyklopedycznych. To z nami – z Narodem – winny być konsultowane nasze prawa, a nie z jakimiś przedstawicielami. My – Naród – nie potrzebujemy reprezentacji. Być może każdy z nas jest głupi i niedouczony, ale dzięki naszej komunikacji możemy się szybko uczyć – naprawiać naszą niewiedzę i prostować nasze błędy.
Jeżeli nasz Rząd próbuje uchwalić jakąś ustawę, to niech nie negocjuje jej z jakimiś „reprezentantami”, ale niech opublikuje ją w Biuletynie Informacji Publicznej już na etapie opracowywania założeń, niech następnie publikuje w BIP wszystkie zamówione przez siebie opinie ekspertów oraz niech zbiera uwagi na bieżąco. Jeżeli jakieś uwagi odrzuci, to niech uzasadni to odrzucenie tak, by ostało się ono w dyskusji. Nie chodzi o to, by głosować potem nad tym w jakimś internetowym referendum. Chodzi o to, by pisać prawo tak, argumenty same pokazywały swoją słuszność. Żeby nie tworzyć prawa przypadkowego (jak dzisiaj) ani nawet prawa większościowego, ale prawo mądre, obywatelskie i sprawiedliwe.
Możemy się umówić, że – jak przy wyborze prezydenta USA – te dobrze przygotowane ustawy będzie zatwierdzać jakieś zgromadzenie elektorów. Ale niech oni głosują „tak/nie”, bez możliwości psucia tego, na czym się nie znają.
Raz jeszcze: my się nie nazywamy „internauci”, Panie Ministrze. Użytkowników Internetu nazywamy słowem: „Naród”. Tymczasem „1. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu. 2. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.”