Wróciłam z dwudniowego Forum „Obecni w Kościele”, organizowanego przez Kongres Katoliczek i Katolików, które poświęcone było w tym roku tematowi ekumenii. Kulminacyjnym momentem był wieczór pierwszego dnia, kiedy kardynał Grzegorz Ryś wygłosił godzinną konferencję o Nicejskim Symbolu Wiary, a potem nastąpiła modlitwa medytacyjna z braćmi z Taizé w obecności Kardynała Rysia. Zmusiło mnie to do solidnego przemyślenia: co ja tu robię? czy ja naprawdę wierzę? Czy ja to credo powtarzam szczerze i na serio? I zrozumiałam wtedy, że nie mogę udawać; zrozumiałam, że moja obecność w Kościele ma sens wtedy tylko, gdy w szczerości i pokorze powiem, jak jest. Ta prawda trudna będzie do przyjęcia dla wielu, ale tylko prawda nas wyzwoli. Otóż wierzę, bo zmartwychwstałam. Co to znaczy? Czy to nie bluźnierstwo?
Były w historii przypadki, gdy człowiek współuczestniczył w zmartwychwstaniu – był wniebowzięty. Gdy nie umierał, ale z ciałem trafiał do Nieba. Kościół mówi, że zdarzyło się to Henochowi, Eliaszowi z Tiszbe i Marii z Nazaretu (Matce Boskiej).
Były również przypadki, gdy człowiek doświadczał współuczestnictwa w Męce Chrystusa, gdy na jego ciele ukazywały się rany w miejscu gwoździ. Nazywamy je stygmatami. Stygmatyków było wielu, zarówno kobiety (jak św. Katarzyna ze Sieny) jak mężczyźni (choćby św. Franciszek z Asyżu czy św. Pio z Pietrelciny).
Ja zaś doświadczyłam tego, że modląc się o śmierć otrzymałam dar zmartwychwstania. Nie umarłam, ale dostałam nowe ciało, „ciało uwielbione”, jak za św. Pawłem (Flp 3,21) mówi Kościół. I dostawszy to nowe ciało, zmartwychwstawszy, nie myślę już o śmierci i przyszłym życiu, bo doświadczam nieustannie, co to znaczy być zbawioną.
Dotychczasowe moje życie upływało pod znakiem Przypowieści o talentach. Bałam się, że nie zrobię tego, do czego powołał mnie Bóg. Że skoro dostałam wiele, to jeszcze więcej muszę Bogu oddać. Nie po to, by zasłużyć na swoje zbawienie (to byłoby herezją), ale po to, by nie zasłużyć na odrzucenie przez Boga. By nie usłyszeć tego, co słyszy ten, który oddał Bogu tyle, ile dostał:
Sługo zły i gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem, i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma. A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz – w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów (Mt 25,26–30)
Przez wiele lat walczyłam, pracowałam ponad siły. Nie traciłam ani chwili. Ale słyszałam, gdy bezwiednie, kilkadziesiąt razy dziennie, moje usta wypowiadały wezwanie „Boże, umrzeć!”. Bałam się, że ludzie to usłyszą. Że gadam do siebie, jak chory psychicznie. Przez cztery lata raz w tygodniu chodziłam na psychoterapię, robiłam testy, by wykluczyć zaburzenia psychiczne. Ale nie byłam w stanie nic na to poradzić. Czułam się jak ktoś, kto musi wciąż biec, choć stracił już wszystkie siły.
Byle wreszcie dożyć do tej śmierci. Bo po śmierci dostanę nowe ciało i wreszcie będzie dobrze. Tak czułam. O to walczyłam.
I nadszedł już dzień, kiedy więcej nie mogłam. Kiedy moja córka skończyła 18 lat, przestał nas odwiedzać kurator sądowy i już nie musiałam się przed nikim tłumaczyć i udowadniać swojej niewinności. To był dzień, gdy poprosiłam psychoterapeutkę, by zamiast „Panie Marku” zaczęła do mnie mówić „Marysiu”. W rodzaju żeńskim. Bo ja bardzo marzę o tym, by żyć jako kobieta.
I zrozumiałam, że wreszcie wolno mi być sobą. Żyć zgodnie z tym, co czuję. Dopasować swoje ciało do swojej duszy. Nie stało się to w jeden dzień, czy nawet trzy; ale rok i dwa tygodnie po tamtym dniu, miałam już wyrok sądu o tym, że urodziłam się jako kobieta. Dwa miesiące po tym wyroku mogłam już uroczyście świętować na moich „chrzcinach”, czyli uroczystości zakończenia tranzycji.
Wróćmy do Ewangelii świętego Mateusza (7, 17–20):
Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach.
Jestem teraz szczęśliwa. Tak bardzo, jak tylko można być szczęśliwą. Już od ponad roku, ilekroć spoglądam w lustro, nie mogę się nadziwić: „co ta piękna kobieta robi w moim domu?” Owoce mojej przemiany są jednoznaczne. Przez te półtora roku ani przez chwilę nie żałowałam. O tym, że zostałam przez Boga powołana do bycia kobietą wiem lepiej niż ci wszyscy organizatorzy rekolekcji powołaniowych którzy przekonują o powołaniu ludzi do kapłaństwa czy życia zakonnego. Och tak, ja doskonale mogę nauczać o tym, jakie szczęście przynosi odkrycie swojego powołania i jak złe jest życie wbrew powołaniu!
I nie żyję już myślą o śmierci. Nie żyję w ciągłym lęku, że Bóg mnie odrzuci i nie dostanę tego, czego pragnę. Nie tęsknię do zmartwychwstania i nie boję się potępienia. Żyję tu i teraz.
Ale czy to oznacza, że nie bojąc się piekła pozwalam sobie na wszystko? Otóż teraz żyję w zgodzie z własnym sumieniem. Robię to, co jest dobre. Robię to, bo to jest dobre, a nie dlatego, że boję się kary. Jestem spokojna, ufna i pełna nadziei. Żyję w wolności dzieci bożych.
Dawno, dawno temu, w poprzednim stuleciu, obroniłam rozprawę doktorską o logice formalnej przed Arystotelesem. Studiowałam dzieła wielkich filozofów, spędzając po trzy lata na seminariach profesorów Ryszarda Legutki (dialogi Platona) i Zofii Włodek (Summa Teologiczna św. Tomasza). Ja naprawdę potrafię i lubię rozgrzebywać znaczenia słów takich jak „osoba”, „hipostaza” czy „istota”. Mogę długo debatować o tym, co znaczy „współistotny Ojcu” i „światłość ze światłości”. Też mogę wygłosić o tym wykład; znam grekę i mogę roztrząsać sens słów użytych w Nicejskim wyznaniu wiary.
Ale wiem też, że już nie muszę. Nie muszę wchodzić w te wszystkie niuanse. Bo tematy takie jak Wcielenie i Zmartwychwstanie nie są już dla mnie abstrakcją, ale najprawdziwszą realnością, której doświadczyłam w swoim własnym życiu.
Jeśli nadal potrzebujecie znaku, który byłby jeszcze bardziej wyrazisty niż stygmaty świętego Franciszka, to proszę bardzo. Oto ja. Te dwa zdjęcia dzieli prawie siedem lat. Z lewej strony zmęczony życiem, 47-letni starzec Marek. Z prawej strony młoda, 53-letnia Maria, która właśnie uczy się cieszyć nowym życiem.

Marek Jerzy Minakowski 15 I 2019 i Maria Jadwiga Minakowska 23 XI 2025
A jeśli i ten znak nie wystarcza, to idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom! (Mt 25,41).