Zmiany w podejściu Facebooka do prywatności rozejdą się po kościach. Świadomość, że ktoś obserwuje wszystkie nasze czyny i zna wszystkie nasze myśli jest dla człowieka naturalna. Okres mody na pilnowanie prywatności się skończył. Amen.
Wczorajszy (17 maja 2010) artykuł w „Fortune” (What backlash? Facebook is growing like mad) pokazuje, że wbrew protestom aktywistów ludzie nie przejęli się tym, że Facebook zbiera o nas jeszcze więcej i upublicznia jeszcze więcej. Liczba aktywnych użytkowników Facebooka dalej intensywnie rośnie. Dlaczego?
Dlatego, że sam pomysł, by nasze myśli i czyny były anonimowe i ukryte przed wszystkimi jest sprzeczny z ludzką naturą. Jest wrogi naszym instynktom. Nasza cywilizacja (populacja) odniosła sukces ewolucyjny m.in. dzięki temu, że była wolna od tego błędu. A gdybyśmy trwali przy promowaniu prywatności – naszych potomków zastąpią inni, którzy się tym nie przejmują.
Poniższy tekst napisałem nie po to, by jakąś postawę promować, ale by zrozumieć zmiany, dziejące się na naszych oczach. 27 maja będę występował na dwóch różnych panelach poświęconych prywatności i wolności w Internecie: jeden organizowany przez Polsko-Japońską Wyższą Szkołę Technik Komputerowych, drugi przez Fundację Konrada Adenauera. Mój pracodawca (Onet.pl) nie jest bezpośrednio zainteresowany w takim czy innym obrocie spraw związanych z prywatnością (Onet tylko dostarcza narzędzi do anonimowego czytania i komentowania oraz do przesyłania poczty, której nie czytamy i nie będziemy czytać). Ale dobre zrozumienie tego, co się dzieje, jest w interesie nas wszystkich.
* * *
We wstępie do znakomitej książki The Naked Ape (Naga małpa) wielki badacz instynktów małp człekokształtnych (w tym ludzi), Desmond Morris pisze, że chcąc ustalić, jaka jest natura człowieka (wrodzone instynkty, naturalne sposoby postrzegania świata) nie ma sensu badać populacji marginalnych, nietypowych wyjątków od reguły. Jak sugeruje Morris: one właśnie dlatego pozostały na obrzeżach cywilizacji, że w ich rozwoju coś „poszło źle”. Jeżeli chcemy zrozumieć prawdziwą naturę ludzką, trzeba badać te cywilizacje, które radzą sobie doskonale. Zatem zarówno badanie dzikich plemion żyjących w dżungli, jak i osób z problemami psychicznymi lądującymi na kozetce psychiatry nie daje nam prawidłowego obrazu tego, czym jest normalny, zdrowy osobnik. Prawidłowe efekty w badaniu ludzkiej natury daje badanie naszej cywilizacji i ludzi zdrowych.
Typowy przedstawiciel cywilizacji, która przez ostatnie setki lat odnosiła sukcesy na całej Ziemi był religijnym chrześcijaninem, muzułmaninem lub żydem, pozbawionym obsesji. Od dzieciństwa wiedział, że wszystko co myśli i robi jest obserwowane przez Boga, Szatana, aniołów lub świętych. Świadomość ta jest dla nas tak naturalna, że zazwyczaj nie przywiązujemy do tego wagi. Po prostu zachowujemy się uczciwie, staramy się nie grzeszyć myślą, mową uczynkiem lub zaniedbaniem, a nawet ci z nas, którzy na poziomie racjonalnym deklarują ateizm, nie mogą się powstrzymać od okrzyków „O Boże!” czy „Jezus, Maria!”, gdy emocje są zbyt gwałtowne, by dało się je racjonalnie kontrolować.
Najnowsze badania porównawcze nad zachowaniem ludzi, szympansów i goryli, jak np. przedstawione w pracy Fransa de Waala Our Inner Ape (Londyn 2005) wydają się zaskakująco zgodne z doktrynami filozoficznymi Arystotelesa i św. Tomasza z Akwinu. Kościół Katolicki w swym głównym (tomistycznym) nurcie twierdzi, że wiara w istnienie Boga jest dla nas oczywista i wrodzona, zaś przykazania Boże (moralność katolicka) to kodyfikacja „prawa natury”. W dużej części można więc powiedzieć, że różnica między ateistycznym socjobiologiem a katolickim teologiem jest taka, że socjobiolog-ateista będzie mówił, że ludzie en masse wierzą w Boga i zachowują się etycznie, bo tylko takie populacje (etyczne i pobożne) mogły wygrać wyścig ewolucyjny – zaś teolog-tomista powie tak samo, jak mówi w dyskusji z astronomami o Wielkim Wybuchu: ewolucja jest dobra, bo wymyślił ją sam Bóg.
Niezależnie więc od osobistego światopoglądu możemy przyjąć, że poczucie, że nasze myśli i czyny są stale obserwowane, jest dla nas zdrowe i naturalne. Dla przetrwania naszych genów jest pożądane, byśmy z taką świadomością żyli.
* * *
Jednym z ojców-założycieli europejskiej myśli politycznej był Arystoteles z jego koncepcją człowieka jako „zwierzęcia społecznego/miejskiego/politycznego” (ζῷον πολιτικόν). Przez tysiąclecia, aż do czasów mojego dzieciństwa, słowo „prywatny” miało zdecydowany wydźwięk negatywny. Z jednej strony „prywatność” to inaczej „aspołeczność” – zachowania aspołeczne czyli egoistyczne są z punktu widzenia wspólnego interesu jednoznacznie złe. Z drugiej strony – łacińskie privatio czyli „brak, niedobór” pojawiało się jako ważny element chrześcijańskiej koncepcji zła (choćby u św. Augustyna). Z trzeciej strony mieliśmy „prywatę” która w powszechnym poczuciu doprowadziła do upadku Rzeczypospolitej. A z czwartej pojęcie „prywaciarz” z czasów PRL czyli próbę wykorzystania nastrojów społecznych przeciwko przedsiębiorcom wyłamującym się spod władzy ekonomicznej systemu komunistycznego. Ta próba padała na podatny grunt, skoro do dzisiaj „prywatyzacja” jest dla wielu pojęciem nacechowanym negatywnie.
* * *
Sąsiedzi nie wiedzieli o nas nigdy tyle, co Bóg i święci. Wiedzieli jednak wystarczająco dużo. W wyniku rozwoju ewolucyjnego, świetnie opisanego przez Robina Dunbara (Pchły, plotki a ewolucja języka, od roku dostępne w polskim przekładzie) rozmiar ludzkiego stada ustalił się na poziomie wioski liczącej ok. 200-300 osób, połączonych bardzo ściśle więzami rodzinnymi, w którym bardzo wiele prac (zarówno polowania jak i uprawa roli a także walki z sąsiadami i świętowanie) wykonywane były wspólnie i wymagało ścisłej współpracy i wzajemnego zaufania (na wojnie i polowaniu – bardzo głębokiego zaufania). Opieka nad potomstwem wymagała współpracy damsko-męskiej, a wspólne męskie polowania i wojny wymagały zaufania, że podczas nieobecności nasze kobiety pozostaną nam wierne (i nie będziemy tracić wysiłku na wychowywanie bękartów). Aby to wszystko mogło nastąpić, ewolucja musiała wykształcić liczne mechanizmy, z których najbardziej podstawowym była nieprzerwana wymiana informacji o tym, kto z kim co i gdzie robi. Oraz co z tego może wyniknąć.
* * *
Wiek XX był aberracją. Z różnych powodów ludzie przenieśli się ze wsi do wielkich miast, tracąc kontakt z sąsiadami. Pojawiły się telefony pozwalające plotkować w każdym miejscu i czasie z ludźmi bardzo fizycznie oddalonymi. Pojawiły się wyszukiwarki, pozwalające robić to, co wszyscy dawniej chcieli robić, ale powstrzymywała ich świadomość, że to coś złego: na podsłuchiwanie. Najpierw podsłuchiwać mogły wielkie korporacje kontrolujące nasze finanse (banki), rozmowy (telekomy), przemieszczanie się (administracja). Wzbudziło to — słuszny — niepokój. Oto bowiem różne instytucje zaczęły wiedzieć to, co do tej pory było zarezerwowane dla Boga i sąsiadów.
I nagle się okazało, że „prywatność” jest dobra. Że jest wartością, którą należy chronić. Pojawiła się Ustawa o Ochronie Danych Osobowych, z klatek schodowych zniknęły spisy lokatorów a z książek telefonicznych adresy abonentów. Nikt już nie mógł odnaleźć swoich starych znajomych. Prawo było wymierzone przeciwko wielkim korporacjom, jak wspomniane banki, telekomy czy administracja – ale ich to realnie nie dotknęło. One sobie poradziły – znalazły sposoby na takie gromadzenie danych osobowych, by wszystko było zgodne z nowym prawem.
I tylko zwykli ludzie na tym stracili.
Wtedy pojawiły się internetowe systemy społecznościowe i okazało się, że nie tylko korporacje wiedzą o nas wszystko. Wiedzieć wszystko mogą także nasi sąsiedzi. O ile ich to tylko interesuje. Prywatność została zreprywatyzowana.
I wszystko wróciło do normy.
* * *
Facebook i Google dołączyły do Boga, Szatana i świętych. Wiedzą o nas wszystko. Jaki z tego zrobią użytek – to ich sprawa… Czy nas, śmiertelnych, musi to interesować? Naszym zadaniem jest żyć uczciwie i nie dać się sprowadzić na złe drogi. Jedną z pokus, które ludzie mają od zawsze, jest podporządkowanie religii państwu. Taka sama pokusa powtarza się wciąż przy próbach objęcia rządowej kontroli nad Googlem i Facebookiem lub nad Internetem w ogólności. Dałoby to rządom uprawnienia boskie, które rządy mogłyby w niektórych przypadkach wykorzystać pozytywnie, jednak historia uczy, że takie przypadki kończyły się fiaskiem: władca stawał się bogiem, zapominał o swojej służebnej roli, kraj schodził na manowce… i upadał, podbity przez kraj konkurencyjny.
Sąsiedzi (czyli facebookowi „znajomi”) wiedzą o nas prawie wszystko. O ile tylko mają czas by to śledzić – bo informacji na temat wszystkich moich znajomych Internet dostarcza mi codziennie wielokrotnie więcej niż jestem w stanie przetrawić. Musiałbym się zachowywać jak ta pani z drugiego piętra, co zawsze wiedziała wszystko, kto jest w domu, co właśnie kupił i kto kogo zdradza. No, ale ona miała na to czas. A zresztą – tacy ludzie też są społeczeństwu potrzebni.
Pingback: kkarpieszuk: "#Facebook zbiera o nas jeszcze więcej i upublicznia jeszcze więcej. | flaker.pl
Wszystko pięknie.
Wrzucę kamyk do ogródka. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że prawdziwa władza nie spoczywa w rękach państwa czy rządu a dojdziemy do przekonania, że spoczywa w rękach korporacji (co potwierdza łatwość z jaką korporacje radzą sobie z dostosowywania do tego „trudnego” prawa (być może współtworzy to prawo albo wręcz je inicjuje…)) wówczas nie musimy obawiać się, że „władza” wejdzie kiedyś w buty Boga/Szatana i świętych….Być może jest tak, że władza już w tej roli jest tyle, że nie zdajemy sobie sprawy gdzie ta władza jest czy kto w istocie jest jej emanacją.
Jeśli mam do wyboru: uprawnienia boskie dla prywatnej korporacji albo dla rządu to wybieram rząd, bo nad nim przynajmniej mam kontrolę poprzez wybory.
@Paweł Przewłocki
W moim przekonaniu jednak raczej jest na odwrót. Nie mamy wpływu na urzędników – ani warszawskich ani brukselskich. Kontrola ich przez wybory to fikcja, oni i tak realizują własne interesy.
Doskonały przykład tego, że uczciwy człowiek powinien stać jednak po stronie przedsiębiorcy przeciw państwu jest tutaj: http://wyborcza.biz/biznes/1,101716,7861675,Przedsiebiorca__nie_przestepca.html
Panie Marku,
doprecyzuję: w sprawach takich jak tam opisane to oczywiste że trzeba stać po stronie przedsiębiorcy, ale w wypadku facebooka mamy do czynienia z przedsiębiorstwem które zdominowało swój rynek i rynkowe metody wpłynięcia na jego postępowanie nie zadziałają – ludzie nie będą kasować profili, bo zbyt dużo przez to tracą. Fb o tym wie i czuje się (prawie) bezkarny, wymuszając różne decyzję niechciane przez użytkowników. To jest moment w którym interwencja państwa byłaby wskazana (w celu wymuszenia pewnych zachowań, np. za pomocą uchwalenia odpowiednich przepisów).
I przedsiębiorcy i urzędnicy realizują własne interesy – rzecz w tym że jakąś kontrolę (choć być może niewystarczającą) mamy nad administracją, natomiast nad przedsiębiorcami – tak jak w opisanym przypadku – żadną.
Czy aby trochę nie przesadzamy. Czy ktoś komuś każe mieć profil na Facebooku. Że się da bez niego żyć, gwarantuję własną osobą. A Facebookowi się nie dziwcie, zmierza po rynek reklam prawie taką samą drogą jak Google lub Microsoft dawno temu.
Pingback: Janusz Kolasinski