Z wielkim niesmakiem oglądam żenującą dyskusję o tym, że biedni absolwenci studiów wyższych nie mogą znaleźć pracy lub praca ta przynosi im mało pieniędzy. Niestety: dowodzi to, jak bardzo tym ludziom wystaje słoma z butów – mają to, na co zasługują.
Zaangażowanie się w tę dyskusję „Tygodnika Powszechnego” pokazuje zaś, że pismo to stoczyło się na dno i nie ma nic wspólnego z dawnym etosem inteligencji.
Moje dzieciństwo przypadło na lata 70. i 80. wieku XX. Doskonale pamiętam, jak mój dziadek, wówczas dziekan na wyższej uczelni (dziś nazywającej się szumnie Uniwersytetem Warmińsko-Mazurskim) zarabiał mniej niż sprzątaczka, pracująca w tym samym budynku. Oczywistą oczywistością było zawsze, że ludzie należący do inteligencji zarabiają mniej: moja ś.p. mama studiowała dwa lata historię sztuki na UJ u Estreichera, ale wcześniej ukończyła technikum handlowe – dzięki temu zarabiała więcej niż mój tata, który ukończył bibliotekoznawstwo na UW i przez 41 lat był kustoszem w bibliotece Ośrodka Badań Naukowych im. W. Kętrzyńskiego.
Dla ludzi, którzy pochodzą z prawdziwej inteligencji, to co piszę, to „oczywista oczywistość”: chcesz zarabiać mniej, idź na studia i pracuj umysłowo. Kto po studiach chce być bogaty – dowodzi tym, że słoma mu z butów wystaje, jest inteligentem w pierwszym pokoleniu i znalazł się nie tam, gdzie powinien.
W ramach egzaminów na studia należy obowiązkowo wprowadzić analizę następującego tekstu Czesława Miłosza z Rodzinnej Europy, który opisuje czasy swojej młodości. Miłosz był rówieśnikiem moich dziadków, ale nasze doświadczenie było – jak widać – identyczne. Niestety, gamonie które dzisiaj śmią się nazywać „absolwentami uniwersytetów” nie będą potrafiły najprawdopodobniej przeczytać tego tekstu w całości, bo tak długa lektura przekroczy ich możliwości intelektualne:
Proces zachodzący w Europie Wschodniej mniej więcej równolegle z rozbudową kolei nie ma analogii w innych częściach kontynentu i przypomina przemiany w Stanach Południowych Ameryki po klęsce Konfederatów. (…) Proces polegał na ucieczce zrujnowanej szlachty do miast, gdzie nie zanikały całkowicie dawne przyzwyczajenia i obyczaje. Nie tylko nie zanikały, ale wyciskały swoje piętno na wszystkich klasach, tak że na przykład polski proletariat miał wiele cech formacji szlacheckiej, nie mówiąc już o powiązanej mocno z resztkami dworów inteligencji. Prawidłowości tych zjawisk dadzą się śledzić na przykładzie mojej rodziny. Mój ojciec nie rozporządzał już ani jednym hektarem ziemi, natomiast został przygotowany do „walki o byt” przez to, że skończył rosyjskie gimnazjum i następnie wydział dróg i mostów na politechnice w Rydze. (…).
Urodziwszy sie już bez tej ochrony, jaką daje dziedziczony pieniądz, byłem skazany na zdobycie wszystkiego własnymi rękami, co łagodziła oczywista troska rodziców, już należących do inteligencji, o przygotowanie mnie do zawodu. Ponieważ rozwój prywatnego handlu i przemysłu dopiero się zaczynał, zdobycie wiedzy równało się, z niewieloma wyjątkami, wejściu do klasy, która miała zrobić niebywałą karierę, wspomaganą przez wstrząsy rewolucyjne: do biurokracji. Niewątpliwie, rzucając kamienie do wody i i włażąc na drzewa, byłem wolny i tylko niekiedy podczas wakacji w domu dziadków Kunatów (gdzie się urodziłem), inność wiejskich chłopców budziła we mnie niepokojące myśli o nierówności. Jednakże byłem, niezależnie od mojej woli, już zaklasyfikowany.
Moje miejsce nie odpowiadało wcale temu, co rozumie się przez vie bourgoeoise. Z poczuciem, że należy wiedzieć, kim się jest, szedł w parze niedostatek i przymusowy minimalizm potrzeb, a formy materialnego bytowania były tak prymitywne, że budziły zdziwienie niejednego proletariusza krajów zachodnich. Sprzęgały się tutaj w jedno: dekadencja własności ziemskiej (tak że stopa życiowa moich wujów i ciotek, jeszcze posesjonatów, nie budziła we mnie zazdrości), pewna niezaradność i nawet pogarda dla rozpychania się łokciami (bo pozycja społeczna wyraźnie nie zależała od bogactwa), a także obiektywne przeszkody gospodarcze po pierwszej wojnie światowej. Tak czy owak, w latach szkolnych nosiłem koszule ze zgrzebnego domowego płótna i ubrania z samodziału, bo taniej, całymi tygodniami przylepiałem co dzień nos do szyby księgarni czy sklepu z instrumentami przyrodniczymi, wiedząc, że na zakup przedmiotu moich pragnień nie mogę sobie pozwolić, i uczyłem się nie oszczędzania, ale tępienia pokus. Jeśli o zdobywczości świadczy chęć, żeby zarobić i wydać, to we mnie umacniała się postawa wręcz odwrotna – witalności pasywnej. Mając ostatni grosz, wolałem położyć się do łóżka, bo wtedy organizm mniej spala, można więc obyć się bez obiadu i kolacji. . Możliwe, że jest to w dużym stopniu kwestia osobistej pychy, ale na pewno nie bez związku ze skalą wartości właściwą grupie, która otrzymała w spadku jeżeli nie przywilej, to przynajmniej mocne przekonanie, że działalność zarobkowa jest czymś gorszym, niezupełnie godnym człowieka.
Czy owi „absolwenci” naprawdę nie czytali Zbrodni i kary? Nie pamiętają, w jakich warunkach mieszkał Raskolnikow? Nie pamiętają Siłaczki Żeromskiego? A może nie czytali też Ziela na kraterze, w którym Wańkowicz wspomina, jak radosnym odkryciem było, że jednak stać go na deskę klozetową?
Jak nie czytali, to niech zajrzą do I tomu akt procesu Traugutta (wyd. PWN, Warszawa 1960); znajdą tam zeznania mojego prapradziadka Karola Minakowskiego, wówczas aktora Teatru Wielkiego. Jest tam też dołączony tekst dziennika jego szwagra i współokatora, A. Ordyńca, którego bratem był Jan Ordyniec, wydawca Dziennika Warszawskiego. Zobaczą, jakim wysiłkiem dla inteligenta warszawskiego z wczesnych lat 60. XIX wieku było zdobycie pieniędzy na światło w mieszkaniu…
Słoma z butów. Nic innego.
Dziekuję za odwagę!
Jestem inteligentem w pierwszym pokoleniu. Przyznaję jednak Panu całkowita rację. ks. dr Adam
Szanowny Panie Marku,
Słoma, slomą ale kto będzie Pańską emeryturę finansował – zapomina się chętnie o takich detalikach. W szybko ramolejącym społeczeństwie każda ręka jest potrzebna do pracy.
Szanowny Panie Marku,
jestem pod wrażeniem Pańskiego dorobku na niwie badań genealogicznych i jestem Panu za ten wysiłek osobiście wdzięczny (dzięki Pańskiej WGM wiem, że i ja – jak wielu – jestem potomkiem Karola Wielkiego i książąt raciborskich). Niestety zdumiał i zniesmaczył mnie Pański niczym nie poparty ostry atak na Tygodnik Powszechny zawarty na wstępie Pańskiej wypowiedzi. Skoro powołuje się Pan tak wyraziście na zobowiązujące (i klasyfikujące ludzi) pochodzenie za sprawą dziedziczonego etosu inteligenckiego / szlacheckiego, to proszę mi wyjaśnić, jak prawdziwy inteligent może z samego faktu zaangażowania „Tygodnika Powszechnego” w dyskusję o problemach absolwentów uniwersytetów ze znalezieniem pracy po studiach wyciągać jakże bezpodstawny, fałszywy i krzywdzący dla TP wniosek, że „pismo to stoczyło się na dno i nie ma nic wspólnego z dawnym etosem inteligencji”?. Sam brak sympatii dla obecnej redakcji TP nie usprawiedliwia przecież tak absurdalnych wniosków. Proszę wybaczyć, ale jako stały czytelnik TP, poczułem się urażony tym atakiem na TP.
Jeśli chodzi natomiast o Pańską tezę o pogardzie wskazanej wyższej klasy społecznej dla dorabiania się, z pewnością była to cecha charakterystyczna i powszechna, ale czy nie była ona poza dumą, przejawem nader często czegoś niezdrowego, a charakterystycznego – owej pychy, o której pisał we wskazanym cytacie Czesław Miłosz?
Ponadto wedle mojego skromnego rozeznania zarówno w 2 poł. XIX w. jak i w XX w. do 1945 r. wielu z potomków rodzin szlacheckich żyło w znakomitych, jak na ówczesne standardy, warunkach materianych. Pierwsze skojarzenia to wspomnienia rodzinne ś.p. o. Joachima Badeniego, czy też ks. Adama Bonieckiego. Nie wszyscy, tak jak Miłosz, Pański i także mój dziadek Malczewski, pochodzili ze starej zubożałej szlachty, która wysoko nosiła głowę, ale jak pisał Miłosz „nosiła koszulę ze zgrzebnego domowego płótna i ubrania z samodziału, bo taniej”. Wielu nie miało tych dylematów, byli i tacy, którzy nie tylko żyli z odziedziczonego majątku, ale aktywnie i pracowicie i w zupełnie przyziemnie kapitalistyczny sposób go pomnażali, budując nowe folwarki, fabryki, zarządzając aktywnie majątkiem, inwestując w akcje, zakładając spółki. Czy takie przyziemne i mało romantyczne podejście nie było prawdziwym patriotyzmem, budowaniem zamożności i unowocześnienia Kraju, nawet jeśli kierowało nimi po prostu tak naprawdę zupełnie naturalne dążenie do bogacenia się, tyle tylko, że w lepszym stylu niż w przypadku nuworyszy? Czy naprawdę dzisiejszy inteligent, w jakimś sensie spadkobierca duchowy dawnej szlachty, musi gardzić zupełnie zdrowym i naturalnym dążeniem ludzkim do zapewnienia sobie i rodzinie jak najlepszych warunków materialnych bez sprzeniewierzania się swemu dziedzictwu? Czy naprawę nie można tego pogodzić? Zgoda, że dążenie do kariery i majątku nie może być nigdy priorytetem, kosztem innych wyższych wartości, ale czy nie można służyć społeczeństwu będąc jak najlepszym menadżerem, prezesem, czy też prawnikiem?
Doskonały tekst 🙂 Uważam jednak, że będąc absolwentem dobrej wyższej uczelni, np. UW, można zarobić sensowne pieniądze, wystarczy samemu stworzyć sobie warsztat pracy albo po prostu być bardzo sprytnym i mieć przysłowiowe szczęście. Pochodzę z rodziny ziemiańskiej, która po ponad półwiecznym pobycie na Syberii ( konsekwencje powstania styczniowego), musiała od nowa stworzyć swoje miejsce na ziemi. I niefortunnie stworzyła je w Warszawie – w 1944 roku znów przestało istnieć. Czasy komunizmu, zwłaszcza pierwsze 20 lat, też nie były łaskawe dla mojej rodziny. Doskonale rozumiem, co znaczy być inteligentem i nie mieć pieniędzy. Nie „dorobiłam się”. Nie jest to jednak dla mnie problemem. Preferuje inne wartości. Satysfakcję daje mi też fakt, że należę do klasy bez której naród po prostu by nie istniał. A to ogromny plus bycia inteligentem, oczywiście nie w pierwszym pokoleniu .
Absolwenci kierunków humanistycznych elitarnych polskich uczelni, nie tylko nie czytają Wańkowicza, ale nawet nie wiedzą, kto to był (sprawdzone osobiście).
Nie odważyłem się sprawdzać, czy ktoś czytał Miłosza. Boję się, że nie 🙁
A.