27 maja wziąłem udział w panelu Czy zniszczymy wolność w Internecie, zorganizowanym przez Polsko-Japońską Wyższą Szkołę Technik Komputerowych wraz osobami takimi, jak wicepremiera Waldemara Pawlaka (minister gospodarki), p. Jarosława Lipszyca (prezes fundacji „Nowoczesna Polska”) i p. Krzysztofa Sobieszka (pełnomocnik zarządu NaszaKlasa.pl ds. badań). Przedstawiłem tam wystąpienie, którego poniższy artykuł jest rozwinięciem.
1. Problem: wolność a prywatność
Bardzo często od tych samych osób słyszymy, że walczą z ograniczaniem wolności i prywatności. Te słowa dobrze brzmią razem, bo są dla ludzi ważne – odnoszą się do sfery osobistej, wręcz intymnej. Postulat ich ochrony porusza więc czułe struny: ludzie chcą czytać artykuły opisujące zagrożenia ich wolności i prywatności, bo są to dla nich rzeczy ważne. A skoro chcą czytać, to inni chcą o tym pisać. Dlatego w ostatnim czasie mamy wysyp tekstów dziennikarskich i wystąpień politycznych na temat zagrożeń dla wolności i prywatności ze strony internetowych gigantów, zwłaszcza Google i Facebooka.
Wydaje się jednak, że postulat maksymalizacji wolności i prywatności w Internecie jest wewnętrznie sprzeczny. Jest tak jak z wychowaniem dziecka, którego musimy nauczyć umiejętności rywalizacji i współpracy: jedno i drugie jest ważne, ale w pewnych sytuacjach musimy umieć poświęcać jedno dla drugiego. Musimy wiedzieć, kiedy i w jakim stopniu należy innych przegonić, a kiedy należy podawać innym pomocną rękę nawet za cenę gorszego własnego wyniku. Zarówno absolutna rywalizacja (moje za wszelką cenę) jak i absolutna współpraca (nie wychylać się) są złe.
Tego węzła nie da się więc przeciąć – trzeba go starannie rozsupłać. Dlatego zacznijmy od podstawowych pojęć.
2. Trzy aspekty
Proponuję, żeby zamiast mówić o konflikcie dwóch wartości: wolności i prywatności, dużo lepiej opiszemy świat Internetu przy użyciu TRZECH:
- Wolność prasy
- Tajemnica korespondencji
- Prawo do swobodnej ekspresji uczuć
Te trzy zasady mają charakter praw konstytucyjnych lub fundamentalnych praw człowieka. Pokażę, że dyskusja przy użyciu tych trzech pojęć dużo lepiej pozwala wytłumaczyć zjawiska związane z wolnością i prywatnością w Internecie, bo dotyczą rzeczy bardziej fundamentalnych niż abstrakcyjne pojęcia wolności i prywatności, które tak często zmieniają znaczenie, że więcej zaciemniają niż tłumaczą.
Wolność prasy
Kiedy mówimy o „wolności prasy”, myślimy zwykle o I Poprawce do Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, tzw. Bill of rights z roku 1791.
Kongres nie ustanowi prawa względem ustanowienia (…) ograniczania wolności mowy lub prasy (Congress shall make no law […] abridging the freedom of speech, or of the press).
Zwróćmy uwagę, że członkowie Kongresu USA uchwalając te zapisy nie mieli na myśli prasy w sensie XIX- czy XX-wiecznym. Oni nie mogli przewidzieć, że prasa w takim znaczeniu kiedykolwiek powstanie. Dla nich „prasa” była tym, co my dzisiaj nazywamy „mediami społecznościowymi”.
Dlaczego tak uważam? Otóż było to pół wieku przed wynalezieniem prasy rotacyjnej i wiek przed wynalezieniem linotypu. Przypomnijmy, jak wtedy się produkowało prasę:
- ręcznie układamy czcionki w matrycy (wyszukując je w kaszcie),
- wkładamy matrycę do prasy,
- smarujemy matrycę farbą,
- kładziemy arkusz papieru,
- przykręcamy prasę,
- odkręcamy prasę,
- wyjmujemy arkusz i odkładamy,
- wkładamy nowy arkusz papieru,
- powtarzamy operacje 5-8 około tysiąca razy, bo więcej się nie da.
Pracując w kilka osób można było na kilku prasach drukować jednocześnie inne kartki tej samej gazety (oczywiście każdą kartkę trzeba było zadrukować dwustronnie). O takich drobiazgach jak poskładanie gazety, ewentualne pocięcie itd. mówić już nie trzeba.
W czasach uchwalania I Poprawki istotą prasy było więc to, że
- rozchodziła się w nakładzie kilkuset egzemplarzy,
- wszyscy wiedzieli KTO ją drukuje (bo czcionki były robione ręcznie i każda drukarnia miała inne)
- jeżeli miała to być gazeta ukazująca się kilka razy w tygodniu, to nie mogła być przewożona na duże odległości.
Można więc podsumować, że wszyscy czytelnicy znali drukarza i najprawdopodobniej znali też osobiście autorów. Jeżeli teksty im się nie podobały, mogli wybić drukarzowi szyby w oknach lub obić go, gdy wracał wieczorem. Prasa miała więc charakter silnie lokalny i silnie personalny.
Jeżeli jeszcze przypomnimy, że w roku 1791 populacja USA liczyła 4 mln osób, to okazuje się, że były to warunki analogiczne do tych, które dzisiaj w Polsce mają miejsce w dyskusjach np. na Facebooku: użytkowników Facebooka w Polsce jest porównywalnie dużo, a moich „znajomych”, do których docierają moje wypowiedzi jest tylu, ile wynoszą nakłady wielkich gazet końca XVIII wieku.
Tajemnica korespondencji
Artykuł 49 Konstytucji RP gwarantuje wszystkim obywatelom tajemnicę komunikowania się. Przez stulecia dotyczyło to głównie tajemnicy pocztowej, czyli zasady, że poza adresatem mojego listu nikt nie powinien poznać jego zawartości. Znam ją tylko ja i adresat.
Kiedy jednak bliżej przyjrzymy się problemowi, okazuje się, że jest jeszcze więcej zaangażowanych stron. Treść mojego listu znają bowiem także:
a) papier, na którym jest zapisany
b) atrament rozmazany w odpowiedni sposób na papierze, ułożony w litery i zdania
c) koperta, o której możemy powiedzieć że „widzi” zawartość listu
d) listonosz, który wprawdzie nie wie, co jest w środku, zna jednak nadawcę i adresata i gdyby chciał, może ten list otworzyć (i czasem tak czyni).
W normalnej sytuacji przypadki a)-d) nie stanowią w żadnym sensie naruszenia tajemnicy korespondencji. Dopóki człowiek-listonosz nie otworzy i nie przeczyta mojego listu, jego znajomość przez papier, atrament i kopertę w żaden sposób nie narusza mojej tajemnicy.
Czas powiedzieć to bardzo wyraźnie: serwery firm Google, Facebook, Nasza Klasa czy Onet.pl są tak samo martwe jak papier, atrament czy koperta. Dopóki moje prywatne treści nie są przeczytane przez jakiegoś człowieka, sam fakt przechodzenia ich przez komputery czy kable w żaden sposób nie zakłóca mojej prywatności.
Owszem, można sobie wyobrazić sytuację, w której złośliwy (lub tylko wścibski) informatyk w którejś z tych firm zagląda do bazy danych i wyszukuje tam różne „haki”, by szantażować ludzi. Jest to sytuacja wyobrażalna podobnie jak wyobrazić sobie można listonosza otwierającego cudze listy lub w jakiś inny sposób ingerującego w czyjąś korespondencję, jak np. w filmie Kieślowskiego „Dekalog 6”. Jednak:
a) gdyby taka sytuacja wyszła na jaw, spowodowałaby niewyobrażalne straty wizerunkowe dla danej firmy, które spowodowałyby odwrócenie się od niej znacznej części użytkowników oraz reklamodawców, którzy nie chcieliby być z takim podmiotem utożsamiani (zwłaszcza tam, gdzie mamy do czynienia z reklamą wizerunkową). To drugie tym bardziej uderzyłoby w podstawy finansowe firmy, że zmniejszona oglądalność zmniejszyłaby liczbę wyświetlanych reklam; firma odniosłabywięc podwójną bardzo poważną karę finansową.
b) na jednego pracownika wymienionych tu firm, mogącego mieć dostęp do tych danych, przypadają setki tysięcy lub nawet miliony jej użytkowników; szansa, że prywatność konkretnego użytkownika zostałaby naruszona, jest więc minimalna – nikt nie miałby czasu (nawet gdyby chciał, co jak powiedzieliśmy wyżej jest bardzo mało prawdopodobne) żeby takie poszukiwania prowadzić. W takich firmach bada się użytkowników w masie, metodami demograficznymi, a nie jednostkowo. Posługując się metaforą pocztową – mamy tu raczej przypadek pracownika sortowni listów, który teoretycznie ma możliwość otwierać listy, ale tych listów jest tak dużo, że nawet gdyby chciał i mógł, to nie ma na to czasu.
Prowadzenie firmy zajmującej się przekazywaniem korespondencji wymaga zdobycia zaufania ludzi i dbania o to, by tego zaufania nie stracić. Ale z drugiej strony – jeżeli z usług takiej firmy się korzysta (czy to tradycyjnej poczty, czy telefonii komórkowej czy emaila lub serwisu społecznościowego), trzeba jej po prostu zaufać, jak lekarzowi na stole operacyjnym.
Tak więc w tajemnicy korespondencji nie chodzi wcale o prywatność, ale o zaufanie. To zupełnie różne pojęcia.
Swobodna ekspresja uczuć
Żeby zachować zdrowie psychiczne człowiek potrzebuje czasem wyrzucić z siebie, co naprawdę myśli. W rozmaitych kulturach było to rozmaicie rozwiązywane, ale zawsze jakieś rozwiązanie wymyślano, by ludzie mogli dać ujście emocjom, nie zaburzając porządku społecznego.
Owe formy spontanicznej ekspresji miały zwykle dwa istotne aspekty:
a) anonimowość w tłumie: mogę krzyczeć co chcę, bo inni krzyczą i nikt mnie nie zrozumie lub nie zapamięta
b) sztywne reguły, często zrytualizowane: ludzie przeżywają amok, nie muszą się kontrolować, ale ściśle określone jest, gdzie i kiedy wolno im to robić.
Dla przykładu wymienić można:
- grecki teatr: tragedia i komedia, w tym Arystotelesową teorię tragedii jako oczyszczenia emocji oraz całą obsceniczność (lub nawet pornograficzność) arystofanejskich komedii;
- publiczne egzekucje w średniowieczu, gdzie każdy publicznie mógł złoczyńcy <eufemizm>powiedzieć co o nim myśli i jak bardzo chce jego jego śmierci</eufemizm>
- łzy w czasie ceremonii pogrzebowej sławnej osoby (bez znaczenia, czy to Księżna Diana, Jan Paweł II czy Lech Kaczyński)
- wrzaski i groźby pod adresem drużyny przeciwnika na widowni meczu piłkarskiego.
W tym samym nurcie mieszczą się anonimowe komentarze zamieszczane pod artykułami na Onet.pl – ludzie piszą je, bo bardzo potrzebują wyrazić swoje uczucia: nienawiść, pogardę, obrzydzenie czy złość wobec jakichś wydarzeń i ich aktorów (zwykle polityków).
Gdzie i kiedy ludzie by nie żyli – potrzebują możliwości wyrażenia tego co czują. A żeby to było możliwe, muszą mieć prawo do działania anonimowego. Nie mogą odpowiadać za to, co mówią, myślą lub piszą, bo gdyby mieli za to odpowiadać, to nie mogliby wyrażać się swobodnie.
W opisywanych tu przypadkach anonimowość wypowiedzi połączona jest ściśle z koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa uczestnikom imprezy masowej. Obowiązek taki spoczywa na organizatorze, który wprzód musi ustalić ścisłe reguły, a potem je jednoznacznie egzekwować.
Dlatego też Onet.pl zatrudnia dziesiątki moderatorów, którzy usuwają wypowiedzi sprzeczne z regulaminem.
3. Podsumowanie: równowaga
Internet jest tak dużym systemem, że nie da się go utrzymać w stanie nierównowagi. Siły, które w nim działają, to żywioły, które kontrolować można tylko wtedy, gdy się je skieruje umiejętnie przeciw sobie tak, by się równoważyły.
– Jawność wypowiedzi (nie-anonimowość) prowadzi do odpowiedzialności za słowo. A mając odpowiedzialność za słowo możemy się domagać wolności wypowiedzi: kto w zły sposób ją wykorzysta, poniesie odpowiedzialność, bo nie jest anonimowy.
– Swoboda ekspresji domaga się anonimowości, by nie trzeba było się na każdym kroku kontrolować. Jednak anonimowość oznacza brak odpowiedzialności za własne czyny (bo nie wiadomo, kto jest ich sprawcą), a to wymaga ustanowienia ścisłej kontroli zewnętrznej. Gdzie jest dokładnie ustalone co wolno, a co nie i wszystko jest uregulowane, tam śmiało mogę się zachowywać jak nieodpowiedzialne dziecko, bo wiem, że ktoś stoi obok, kto zagwarantuje, bym nie zrobił krzywdy sobie ani komu innemu.
– Połączyć pełną swobodę wypowiedzi z jej nie-jawnością mogę zaś tylko pod warunkiem, że mam zaufanie do mojego adresata (że nie przekaże tego dalej i nie zrobi z tego złego użytku) oraz zaufanie do przysłowiowego listonosza. Takich instytucji publicznego zaufania nie może być zbyt wiele, ale dla tych, które są zaufanie użytkowników jest zbyt cennym skarbem, by ryzykować jego utratę.
Te żywioły są zbyt potężne, by się je dało okiełznać prawem lub decyzją administracyjną. Ale też nie ma potrzeby, by tak było. Radziliśmy sobie z tymi problemami gdy jeszcze nie było na świecie prawników i policjantów. Życie sobie poradzi.
Pingback: Definicja podstawowych pojęć MJM
Mój komentarz (trackback nie działa?) http://moonopol.pl/definicja-podstawowych-pojec-mjm/
Napięcia między wartościami są przejawem egzystencjalnej dynamiki. Albo inaczej, kij ma dwa końce.