Moim zdaniem PiS to polski odpowiednik partii murzyńskiej w południowej Afryce – tubylców, którzy próbują przejąć władzę z rąk elit kolonialnych (w tym: swoich zasymilowanych pobratymców). A jako, że polscy Murzyni nie różnią się kolorem skóry od kolonizatorów, pojawiają się dodatkowe komplikacje i qui pro quo.
Powtarza się często, że chłopi pańszczyźniani w Polsce mieli status niewolników. Ten opis nie jest prawdziwy: Polska nie była krajem niewolniczym, ale kolonialnym. Opisywanie jej w ten sposób pozwala zrozumieć wiele zjawisk, które w inny sposób trudno wytłumaczyć. Także zjawisk z polityki polskiej ostatnich tygodni.
Poniżej naszkicuję obraz dawnej Polski jako kraju porównywalnego do krajów kolonialnych, takich jak RPA, Rodezja czy niektóre kraje Ameryki Łacińskiej. Obraz ten jest bardziej hipotezą historiozoficzną niż pracą z teorii gospodarczej – i jeżeli się okaże, że nie mam w czymś racji, to chętnie przyjmę kontrargumenty (zwłaszcza oparte na liczbach). Na razie opieram się na tym, co przestudiowałem budując bazę genealogiczną elit polskich od wczesnego średniowiecza do dziś.
Polska w X wieku składała się głównie z puszcz, jak sama nazwa wskazuje – pustych, czyli niezamieszkałych. Gęstość zaludnienia wynosiła ok. 5 osób na km2 (ok. 1 250 000 osób na 250 tys. km2). Typowy proces kolonizacji tych puszcz przebiegał następująco: książę nadawał połać puszczy swojemu rycerzowi (samodzielnie lub wraz z krewnymi, czyli rodowi rycerskiemu) – ten zaś prowadził tam akcję kolonizacyjną ściągając robotników (poszukujących pracy bądź jeńców wojennych). Praca robotników (zwanych chłopami) przebiegała w ten sposób, że każdy uprawiał (wraz z rodziną i swoimi pracownikami) przydzieloną mu część ziemi; nie był jej właścicielem, ale mógł część plonów zachować dla siebie (resztą dzieląc się z właścicielem-rycerzem).
Z czasem (tj. około XV-XVI w.) powyższy system okazał się mało efektywny: zamiast dzielić ziemię, lepiej było ją łączyć i uprawiać wspólnie, siłami całej wsi. W związku z czym dążono do sytuacji, w której chłopi będą uprawiać swoje działki tylko dla siebie, ale za to pracować będą także na ziemi wydzielonej (wspólnej dla całej wsi), zwanej folwarkiem. Pracę na folwarku zwano „pańszczyzną” (czyli pracą na ziemi pana), co jest o tyle mylące, że cała ziemia we wsi należała przecież do pana.
Powyższy opis odnosił się bezpośrednio do ziemi rycerskiej, oprócz niej była jeszcze ziemia królewska (nie przydzielona na stałe żadnemu rodowi rycerskiemu) i ziemia kościelna (należąca do organizacji kościelnych – diecezji i klasztorów). Tak się jednak stało, że znaczna część ziemi królewskiej i kościelnej była wydzierżawiana rycerzom/szlachcie (bo tak było najefektywniej), więc niezależnie od pierwotnego zasięgu nadań książęcych kultura wsi rycerskich przeniosła się na ogół kraju.
Gdy większość puszcz została zasiedlona, chłopi stracili okazję do zmiany miejsca zamieszkania. Ich praca była potrzebna tam, gdzie mieszkali, więc właściciele w drodze prawnej uniemożliwiali zmianę miejsca pracy. Chłopi stali się ludnością osiadłą, tubylczą. Niezależnie, czy ich przodkowie przybyli z bliska, czy z daleka – po kilkuset latach zatracili o tym pamięć – stali się tutejsi. Przechowanie tradycji o pochodzeniu chłopów było tym trudniejsze, że każda wieś zakładana była osobno i każda miała własną historię. Wobec niepiśmienności chłopów jedynie przekaz ustny mógłby przechować tę tradycję, ale wtedy każda wieś musiałaby mieć swych własnych nosicieli tradycji, a potem kogoś, kto by te tradycje przechował do czasów pisma. Powolna, ale stała dyfuzja poprzez małżeństwa z mieszkankami sąsiednich wsi doprowadziła do wyrównania tych tradycji w całych regionach. Choć każda wieś miała osobną historię, stała się ona z czasem nieodróżnialna od historii innych wsi z tej samej parafii, a także – od wsi z parafii sąsiednich. Choć wieś odległa o 100 kilometrów mogła wyglądać zupełnie inaczej, to brak różnic w sąsiedztwie sprawiał pozory jednolitości.
Tymczasem szlachta (czyli dawne rycerstwo) nie dość że zachowała i kultywowała prywatną historię, to w dodatku różni historycy twórczo ją rozwijali. System herbów i związanych z nimi legend o ich pochodzeniu dawał podstawy, by uważać że polska szlachta to kilkaset rodów, których przodkowie przybyli do Polski by służyć rycersko, a w nagrodę kolonizować tutejsze ziemie. Różne zajęcia wojskowe, gospodarcze i polityczne wpływały na znaczną ruchliwość szlachty: jej przedstawiciele dużo poruszali się po kraju, a czasem wyprawiali się (zbrojnie lub pokojowo) za granicę, co przynosiło liczne związki małżeńskie między mieszkańcami odległych dzielnic. Unia z Litwą spowodowała napływ rodzin ze Wschodu. Jeżeli pamiętamy, że w Polsce córki również dziedziczyły majątek po rodzicach, to będziemy mieli odpowiedź, dlaczego wydanie córki za możnego Litwina mogło spowodować, że jej synowie noszący litewskie nazwisko odziedziczą majątek po polskich dziadkach i tu, w Polsce osiądą.
Bardzo ważnym czynnikiem była intensywna imigracja z Europy Zachodniej: z krajów niemieckich, Holandii, Francji, Włoch i Szkocji. Przybysze pochodzenia szlacheckiego trafiali tu często jako zawodowi oficerowie, zaś mieszczanie (zwłaszcza włoscy i niemieccy) osiedlali się w miastach. W obu przypadkach z czasem jedni i drudzy zasilali polską szlachtę. Zwłaszcza ten ostatni element jest bardzo ciekawy i wart bliższego omówienia. Otóż na przełomie XV i XVI wieku, synowie Kazimierza Jagiellończyka prowadzili liczne wojny w okolicach Morza Czarnego (głównie dzisiejszych Rumunii i Mołdawii). Wojny te wiązały się z licznymi ofiarami, od których przyszło przysłowie „za króla Olbrachta wyginęła szlachta”. Tym spośród rycerstwa, którzy nie brali udziału w wyprawach wojennych, król rekwirował majątki. Ostatecznie jednak był zmuszony do zawarcia kompromisu: za cenę zgody na poświęcanie życia w zagranicznych wojnach król oddał w Koronie władzę polityczną rycerstwu/szlachcie, utworzono dwuizbowy parlament, jednocześnie jednak szlachta zagwarantowała sobie wyłączność na posiadanie ziemi na – jak byśmy to dziś powiedzieli – prawie hipotecznym. Bogate mieszczaństwo, nie chcąc tracić swojej pozycji, nie miało wyjścia: musiało wejść w szeregi szlachty.
Tak też się stało – liczne rodziny bogatych mieszczan w sposób mniej lub bardziej cudowny odnalazły swoich przodków w zachodnioeuropejskim rycerstwie i weszły w szeregi szlachty poprzez akty indygenatu (uznania szlachectwa obcego za obowiązujące w Polsce). Inni z kolei (jak np. przybyli ze Śląska mieszczanie krakowscy o nazwisku Morrinstein, później spolszczonym jako Morsztyn) udowodnili, że są dalekimi krewnymi znanych polskich rodzin (Morsztynom zaświadczenie o pokrewieństwie wystawili Tarnowscy). Dotyczyło to mnóstwa innych rodzin pochodzenia obcego, o podobnym statusie, które z czasem weszły w szeregi polskiej arystokracji: Szembeków, Bonerów, Szwarców (znanych później jako Szwarcenberg-Czerny), Ankwiczów, Romerów, Jordanów, Hallerów… W kolejnych wiekach różni przybysze z Zachodu także nie mieli istotnych kłopotów w uznaniu za polską szlachtę: jeżeli imigrant wyglądał na szlachcica (z wyglądu, majątku, kultury), to za takiego go uznawano.
Szlachta polska więc albo była napływowa albo za taką się uważała. Tym, którzy nie mieli dobrej prywatnej historii o pochodzeniu ich rodziny z obcych krain, mógł wystarczyć mit Sarmacji, jakoby ogół polskiej szlachty pochodził od starożytnego wschodniego ludu Sarmatów, którzy podbili tutejszą ludność słowiańską. Mit ten skądinąd miał podstawy racjonalne – wszak sąsiednie kraje – Ruś, Węgry, Bułgaria, Prusy i Inflanty – w ten sposób właśnie powstawały: Ruś założyli Waregowie szwedzko-fińscy, Węgrzy (Madziarowie) i Bułgarzy (plemiona tureckie) przybyli stosunkowo niedawno ze wschodu, podbijając lokalną ludność słowiańską – a prawie całą szlachtę Prus i Inflant stanowili przybysze z Niemiec, którzy podbili lokalne ludy bałtyjskie. Jeżeli więc ta historia nie była prawdziwa, to była zupełnie prawdopodobna.
Mamy więc kraj składający się z zamożnej i wykształconej elity szlachecko-mieszczańskiej, która przybyła z daleka (lub przynajmniej w to wierzy) i ubogich, niepiśmiennych tubylców, których przodkowie mieszkali w swojej wsi od zawsze (lub przynajmniej w to wierzą). To kraj, w którym liczni imigranci, jacy tu napływają trafiają wprost do klasy wyższej, bo bardziej są podobni do niej, niż do tubylców.
Z tej perspektywy polskie społeczeństwo podobne jest do dawnej Rodezji lub RPA: gdzie majątek, bogactwo i wykształcenie należą do Białych, gdzie przybysz z Europy (nawet biedny emigrant z Polski) trafia wprost do klasy średniej, a czarny tubylec ma bardzo niewielkie szanse, że uda mu się podnieść swój poziom życiowy.
Nawet Żydzi, duży migrujący lud, mieli w Polsce pozycję wyższą od tubylców. Można ją porównać do pozycji Chińczyków w krajach Afryki i Ameryki Łacińskiej: to ludzie, którzy nie stanowią tradycyjnej elity krajów kolonialnych, ale dzięki swej pracowitości, ruchliwości i kontaktom międzynarodowym znajdują się w drabinie społecznej całkiem wysoko i z czasem wchodzą do ścisłej elity (zwłaszcza tej części, gdzie liczy się wykształcenie i kultura).
Ale… dawnej Rodezji już nie ma – dziś jest tam Zimbabwe, w którym Murzyni przejęli władzę, a biali osadnicy są tępieni. Dawnego RPA z jego polityką ograniczania praw politycznych Murzynów – również już nie ma. W obu tych krajach z czasem władzę przejęli tubylcy…
I właśnie obecne zmiany w Polsce to z mojej perspektywy – przejęcie władzy przez tubylców. Bo PiS to właśnie taka polska „partia tubylców” – ludzi niewykształconych, ubogich, wykluczonych lub wykluczenia bliskich. Ludzi pogardzanych przez elity w sposób jawny lub ukryty.
Tym, co nas odróżnia od RPA i Zimbabwe jest przede wszystkim to, że polski tubylec, którego dobrze ubierzemy, wykształcimy i zapewnimy dobrą pensję – staje się nieodróżnialny na oko od potomka osadników. Bo polscy tubylcy nie są czarni, jak Murzyni z RPA i Rodezji. Dlatego części z nich udało się przedostać do elity i udają potomków kolonizatorów. Nie dość, że udają – to zachowują się tak samo jak oni, tylko bardziej. Starają się być tak zachodnioeuropejscy, jak tylko się da – dużo bardziej niż koloniści, którzy (jak Anglicy w Kenii i Rodezji i Burowie w RPA) wytworzyli tu swoją własną, specyficzną kulturę.
Właściwy konflikt w Polsce przebiega więc jeszcze ciekawiej – otóż przebiega on pomiędzy
a) tymi tubylcami, którzy chcą pozostać sobą, chcą być u siebie, chcą się „wybić na niepodległość”, a zarazem nieufni są wobec wykształconych i dobrze sytuowanych elit, które są sprawne w prawie, kulturze i piśmie, dlatego potrafią to, czego nie potrafią tubylcy – i mogą to wykorzystać przeciw tubylcom
b) tymi potomkami tubylców, którzy wtopili się w dawne elity kolonialne i – będąc znacznie liczniejsi – zdobyli w nich większość; chcą oni zachować swoją uprzywilejowaną pozycję względem uboższych i gorzej wykształconych kuzynów.
Temu konfliktowi przygląda się trzecia grupa – owych prawdziwych potomków dawnych kolonizatorów, którzy również są rozbici:
a) jedni bronią swojej pozycji wewnątrz elity, starają się uciekać do przodu, przewodzić elicie tak, jak przewodzili jej ich przodkowie
b) inni odcinają się od „nowobogackich” i przechodzą na stronę tubylców:
ba) jedni robią to szczerze, bo liczą na to, że w kraju rządzonym przez tubylców znajdą dla siebie skansen, gdzie będą mogli kultywować swoje kolonialne tradycje
bb) wreszcie inni potomkowie dawnych kolonistów stają na czele tubylczej rewolucji, licząc na to, że po zmieceniu obcecnej elity (która nie jest nic warta, bo i tak nie ma tam „prawdziwych białych”, a jedynie nowobogaccy potomkowie Murzynów), znowu będą stać na czele.
* * *
Mam wrażenie, że ten opis jest na tyle płodny, że wiele się z niego jeszcze urodzi. Tymczasem to tak zostawiam – niech dojrzewa.