Ostatnio często słychać, że młodzi (20-30-latkowie) „mają prze…ane” (to cytat). Że to pokolenie bez perspektyw. Jako 40-latek sądzę, że mają rację, ale przyczyna tego stanu jest gorsza, niż się wydaje: jest nią demokracja, a ściślej – postępujący egalitaryzm. Im bardziej szanse będą się wyrównywać, tym mniej perspektyw młodzież będzie miała.
Jako człowiek, który w dorosłość wchodził około roku 1990 czuję się winny tego, że moje pokolenie odebrało perspektywy dzisiejszej młodzieży. Tak: przed nami były WIELKIE perspektywy: zbudować kraj na nowo (społecznie i gospodarczo) i dogonić resztę świata. Do zrobienia było BARDZO DUŻO. Inaczej niż nasi rodzice – każdy z nas miał szansę zrobić wielką karierę (nawet na skalę światową). Kto tę szansę wykorzystał, ten wykorzystał – ja nie narzekam, osiągnąłem sporo.
Charakterystyczna dla tamtego czasu (ok. 1993 r.) była moja rozmowa z ówczesnym kolegą z redakcji Principów – Ekspresu Filozoficznego, Jankiem Hartmanem (dziś znanym pod pseudonimem „Profesor Hartman”). Janek mi mówił (co sam od kogoś usłyszał): „słuchaj, w tym kraju trzeba robić coś, cokolwiek. Tutaj nikt nie robi niczego, więc jak będziesz robił coś, to się wybijesz; co konkretnie robisz ma znaczenie mniejsze”.
I tak było – kariera leżała na ulicy, wystarczyło się po nią schylić. Ja, zrobiwszy doktorat z filozofii na UJ, schyliłem się po dwie rzeczy: budowanie Internetu (portal Onet.pl od 1997 do 2011 r. ) i genealogię elit polskich (zawodowo od 2001 r.). W obu przypadkach nie miało to związku z moim wykształceniem, nie było „bariery wejścia”. Każdy mógł się tym zająć – wystarczyło zacząć a potem wytrwać robiąc uparcie to samo przez wiele lat. W obu przypadkach miałem to szczęście, że mogę o wielu rzeczach powiedzieć: „zrobiłem to pierwszy w Polsce i byłem w tym oryginalny, nie naśladując Zagranicy, bo tam też tego nie robili (lub robili zgoła inaczej względnie też dopiero zaczynali)”.
Ale to połowa prawdy. Druga połowa jest taka, że ludzi takich jak my było wtedy niewielu. Zarówno ja, jak i wspomniany Janek Hartman, trafiliśmy na studia (a potem robiliśmy doktoraty i inne rzeczy), bo należeliśmy do wąskiej kasty: ludzi z rodzin, gdzie praca naukowa była tradycją rodzinną. Jak to się wtedy mawiało: „z rodzin profesorskich”. Mówiąc bardziej bezpośrednio: gdy zaczynaliśmy studia, było tak, że na studia szli przedstawiciele rodzin inteligenckich, a pozostali nie. Osoby bez pochodzenia inteligenckiego na studia nie trafiały, a jeżeli im się to udało – były przyjmowane z niechęcią i podejrzliwie (jako ci, którzy trafili tam dzięki „punktom za pochodzenie”, a gdy zrobili karierę naukową – to z powodu wysługiwania się komunistycznym okupantom, jako „marcowi docenci”).
Myśmy byli biedni (ubodzy). Jak pisałem już kiedyś w tekście Chcesz dobrej płacy po studiach? Słoma z butów ci wychodzi! idąc na studia spodziewaliśmy się, że będziemy zarabiać gorzej niż ci, którzy wybrali karierę robotnika. Nie było (jeszcze) Internetu, więc mieliśmy fatalny dostęp do tego, co tworzono na Zachodzie, a wiedzę mogliśmy czerpać z bibliotek (i to raczej publicznych niż swoich własnych, bo o książki było ciężko).
W czasach mojej młodości mieliśmy więc nadmiar perspektyw przy braku środków. Ale brak środków nie odbierał nam apetytu – bo środki można było zdobyć. Można było pojechać na budowę do Londynu i kupić trochę książek albo założyć za te pieniądze wielki biznes w Polce. Można też było działać na polu, gdzie środki były niepotrzebne (jak u mnie z genealogią). Można było marzyć.
Dzisiejsza młodzież ma problem: nie ma perspektyw, bo trudno się wybić. Obiektywnie mają wspaniale: stać ich na rzeczy, o których ja nie mogłem marzyć w czasach, gdy pensja mojego ojca (absolwenta Uniwersytetu Warszawskiego z kilkudziesięcioletnim stażem zawodowym) wynosiła 15 dolarów miesięcznie (około 30 dolarów dzisiejszych). Dziś nawet na „śmieciówce” będą mieli kilkanaście razy więcej niż moi rodzice w czasach mojego liceum. Mają Internet, telefony, dostęp do możliwości z całego świata. To wszystko, czego ja nie miałem. Ich problemem jest jednak to, że wszyscy mają te same szanse. Wszyscy kończą podobne studia, a po studiach mają dostęp do tego samego globalnego Internetu i tej samej globalnej sieci telefonicznej. Nie muszą książek kupować, bo to samo mogą przeczytać za darmo w Internecie.
Dzisiejsza młodzież może wszystko. Ale w sytuacji gdy wszyscy mogą wszystko, a w dodatku bardzo wielu faktycznie robi bardzo wiele, możliwości wybicia się, czyli tzw. perspektywy są fatalne. No, po prostu prze***ane.
Czy coś da się z tym zrobić? Nie wiem. Można zacząć od tego, żeby znieść wolny dostęp do edukacji i udostępnić Internet tylko dzieciom tych, których rodzice korzystali zeń przed rokiem 2000: inni dostaliby pod warunkiem, że musieliby sobie na to jakoś zasłużyć. To byłoby jakieś lekarstwo; przywróciłoby to perspektywy. Ale to nie jest program nadający się na hasło ulicznej demonstracji…